te trzy słowa atakują mnie, gdy myślę o projekcie (boć to nie "cały" film, raczej wariant snu show biznesowego) Bill Murray - Sofia Coppola. Opowieść prosta, co jest jej - przynajmniej dla mnie - zaletą. Sen - nie sen, sen we śnie....? Koniec końców chodzi o to, by - mimo zimy stulecia - odbył się w sławnym hotelu "Carlyle" bożonarodzeniowy show z Murrayem w roli głównej. I tu zaczynają się schody, i tu zaczynają się piękne pieśni. Najbardziej przypadły mi do serca ocierające się o geniusz wykonanie "Christmas Blues" przez samego Billa oraz - przyznaję, dość wyuzdana - mocno amerykańska interpretacja "Cichej nocy" Miley Cyrus. Dla bardzo nabożnych - zbyt wiele kobiecości (Nogi, nogi, nogi roztańczone!) , dla niewierzących - zbyt wiele kolęd. Dla mnie w sam raz.
PS. Moje gusty coraz bardziej rozchodzą się ze średnią filmwebową, za co - Wam i sobie - dziękuję, wszystkim życząc "Very Murray Christmas".